Stwierdziłem, że skoro tematem tego artykułu jest „próba domowa”, to warto zatrzymać się nad samym tytułem – a ściślej mówiąc – nad pierwszym jego członem. Bo łatwiej jest napisać o doświadczeniach próby domowej, określając co było przedmiotem tej próby i jakie były jej warunki. Zapewne każdy wie, że słowo „próba” określa pewien proces, którego celem jest weryfikacja i sprawdzenie. A czego w tym przypadku – zapytają niektórzy? I tutaj właśnie zaczynają się schody. Można bowiem spojrzeć na całą sprawę z dwóch różnych perspektyw. Pierwsza to taka, która skupia się przede wszystkim na spotkaniach, odnajdywania się po roku nieobecności; powrotu do tego co zostawiliśmy. Druga zaś dotyczy tego, co głębsze i wiąże się z pytaniem: co w tym momencie jest moim domem? Czy miejsce do którego wróciłem, czy zakon z którego wyjechałem? Odpowiedź nie jest łatwa, tak jak symetrycznie nie jest łatwa próba pobytu w domu przez 8 dni. Żeby to lepiej uchwycić spróbuję opisać z grubsza, jak ona przebiegała. Jakie były moje spotkanie, odnajdywanie się i moje powroty? Potem określę jak rozkładała się tęsknota, która jest najlepszym i najbardziej miarodajnym wyznacznikiem mojej próby.
Niewątpliwie najważniejsze były spotkanie z rodziną. I przyznam od razu szczerze, że te niekończące się przywitania, tysiące pytań, w pewnym momencie stały się dla mnie męczące. Przyjąłem to jednak z dużą wyrozumiałością. W końcu od roku nie było mnie w domu – pierwszy raz tak długo. Dla wielu stałem się powodem nieopisanej wręcz radości. Gościli mnie tak, jakbym był królem jakiegoś państwa o ogromnej renomie; jakbym był kimś wyjątkowym, a przecież jestem tylko zwykłym nowicjuszem na początku drogi zakonnej. Byłem niby tym samym Kamilem, ale już podchodzili do mnie z takim dziwnym, nieokreślonym respektem. Nie rozumiałem tego i wcale nie starałem się zrozumieć. Wszytko zrzuciłem na barki czasu i chwilowego oderwania od rzeczywistości.
Nieco inaczej przedstawiały się pierwsze, nieśmiałe kontakty z przyjaciółmi po takiej przerwie. Oni byli zdziwieni, a ja wcale niewiele mniej. Pierwsze rozmowy polegały na porozumiewaniu się półsłówkami, z których prawie nic nie wynikało. Kilka razy usłyszałem pytanie: „Jak ci się żyje w zakonie?”. Wtedy z mojej strony zazwyczaj zapadała grobowa cisza. „No jak się żyje - normalnie!” - myślałem sobie. Oczywiście nie wypowiadałem wprost tego, co konstruowało się w mojej głowie. Układałem to w zgrabne zdania, żeby wypowiedzieć się jak na nowicjusza przystało. Odpowiadałem z rozmysłem i uwagą, zupełnie nie w swoim stylu. Chyba zewsząd ogarniała mnie świadomość, że ciąży na mnie pewna odpowiedzialność. Za słowa, zachowania, gesty, a nawet mimikę twarzy. Czułem się trochę spięty, żeby nie powiedzieć zdenerwowany. Dopiero po 2 dniach od przyjazdu powróciłem do równowagi psychofizycznej. Wtedy poczułem się autentycznie u siebie.
Mimo iż pobyt w domu był dla mnie w pewnym sensie czasem wypoczynku i wakacji, nie zapomniałem o tym, że jestem młodym zakonnikiem. Szukałem kontaktu z Panem Bogiem i codziennie uczestniczyłem w Eucharystii. Przychodziłem na spotkania modlitewne w ramach Duszpasterstwa Akademickiego, do którego należałem jeszcze przed wstąpieniem. Starałem się też, praktykować codzienne rachunki sumienia, jednak w tej kwestii moja gorliwość okazała się słomiana. Pęd codzienności i natłok spraw sprawiały, że moja pamięć osłabła. Moja wierność w małych sprawach okazała się mikroskopijna. Wtedy zaczęło brakować mi tego zwykłego nowicjackiego planu dnia. Serio! Byłem nieograniczony niczym, a tak naprawdę nie mogłem zrobić tego, czego chciałem.
Były także momenty, kiedy budziły się we mnie uśpione uczucia; momenty w których poczułem wyraźniej smak mojego poprzedniego życia i w jakiś sposób zatęskniłem za nim. Przelotne spojrzenie z piękną dziewczyną, spotkanie ze starą sympatią i serce, które bije mocniej, kiedy o tym pisze. Nocne rozmowy z przyjaciółmi, wspólne spacery, wyjścia do kina, wszechobecne uśmiechy. W takich chwilach w pełni uświadamiałem sobie z czego zrezygnowałem. I nie chciałem do tego wrócić. Powiem nawet więcej: brakowało mi tego zwykłego, często monotonnego nowicjackiego życia. Wstania o 6.00 lub 6.30. Jednego filmu w tygodniu. Zaplanowanego całego dnia przez innego człowieka. Posiłków o wyznaczonej porze i samotności.
To o czym napisałem to nie dowód na to, że mam powołanie, a jedynie pewne doświadczenie wewnętrzne, które mnie wzmocniło. Ta próba pokazała mi, wbrew moim wszelkim oczekiwaniom, że będąc poza zakonem, tęsknie za nim.
Niewątpliwie najważniejsze były spotkanie z rodziną. I przyznam od razu szczerze, że te niekończące się przywitania, tysiące pytań, w pewnym momencie stały się dla mnie męczące. Przyjąłem to jednak z dużą wyrozumiałością. W końcu od roku nie było mnie w domu – pierwszy raz tak długo. Dla wielu stałem się powodem nieopisanej wręcz radości. Gościli mnie tak, jakbym był królem jakiegoś państwa o ogromnej renomie; jakbym był kimś wyjątkowym, a przecież jestem tylko zwykłym nowicjuszem na początku drogi zakonnej. Byłem niby tym samym Kamilem, ale już podchodzili do mnie z takim dziwnym, nieokreślonym respektem. Nie rozumiałem tego i wcale nie starałem się zrozumieć. Wszytko zrzuciłem na barki czasu i chwilowego oderwania od rzeczywistości.
Nieco inaczej przedstawiały się pierwsze, nieśmiałe kontakty z przyjaciółmi po takiej przerwie. Oni byli zdziwieni, a ja wcale niewiele mniej. Pierwsze rozmowy polegały na porozumiewaniu się półsłówkami, z których prawie nic nie wynikało. Kilka razy usłyszałem pytanie: „Jak ci się żyje w zakonie?”. Wtedy z mojej strony zazwyczaj zapadała grobowa cisza. „No jak się żyje - normalnie!” - myślałem sobie. Oczywiście nie wypowiadałem wprost tego, co konstruowało się w mojej głowie. Układałem to w zgrabne zdania, żeby wypowiedzieć się jak na nowicjusza przystało. Odpowiadałem z rozmysłem i uwagą, zupełnie nie w swoim stylu. Chyba zewsząd ogarniała mnie świadomość, że ciąży na mnie pewna odpowiedzialność. Za słowa, zachowania, gesty, a nawet mimikę twarzy. Czułem się trochę spięty, żeby nie powiedzieć zdenerwowany. Dopiero po 2 dniach od przyjazdu powróciłem do równowagi psychofizycznej. Wtedy poczułem się autentycznie u siebie.
Mimo iż pobyt w domu był dla mnie w pewnym sensie czasem wypoczynku i wakacji, nie zapomniałem o tym, że jestem młodym zakonnikiem. Szukałem kontaktu z Panem Bogiem i codziennie uczestniczyłem w Eucharystii. Przychodziłem na spotkania modlitewne w ramach Duszpasterstwa Akademickiego, do którego należałem jeszcze przed wstąpieniem. Starałem się też, praktykować codzienne rachunki sumienia, jednak w tej kwestii moja gorliwość okazała się słomiana. Pęd codzienności i natłok spraw sprawiały, że moja pamięć osłabła. Moja wierność w małych sprawach okazała się mikroskopijna. Wtedy zaczęło brakować mi tego zwykłego nowicjackiego planu dnia. Serio! Byłem nieograniczony niczym, a tak naprawdę nie mogłem zrobić tego, czego chciałem.
Były także momenty, kiedy budziły się we mnie uśpione uczucia; momenty w których poczułem wyraźniej smak mojego poprzedniego życia i w jakiś sposób zatęskniłem za nim. Przelotne spojrzenie z piękną dziewczyną, spotkanie ze starą sympatią i serce, które bije mocniej, kiedy o tym pisze. Nocne rozmowy z przyjaciółmi, wspólne spacery, wyjścia do kina, wszechobecne uśmiechy. W takich chwilach w pełni uświadamiałem sobie z czego zrezygnowałem. I nie chciałem do tego wrócić. Powiem nawet więcej: brakowało mi tego zwykłego, często monotonnego nowicjackiego życia. Wstania o 6.00 lub 6.30. Jednego filmu w tygodniu. Zaplanowanego całego dnia przez innego człowieka. Posiłków o wyznaczonej porze i samotności.
To o czym napisałem to nie dowód na to, że mam powołanie, a jedynie pewne doświadczenie wewnętrzne, które mnie wzmocniło. Ta próba pokazała mi, wbrew moim wszelkim oczekiwaniom, że będąc poza zakonem, tęsknie za nim.
Komentarze